Gothycka Mucha Moderator
Gender: Age: 40 Zodiac: Joined: 18 Jul 2004 Posts: 1152 Location: Miasto Kominów
|
Posted: 15-06-2006, 14:41 Post subject: The Sisters of Mercy (Kraków, Studio, 10.06.2006) |
|
|
Kiedy dowiedziałem się, że w czerwcu znów mają do nas zawitać Siostry Miłosierdzia, nie mogłem w to uwierzyć. Poprzednio przecież ułożyli swoją trasę tak, że objechali niemal cały basen Morza Śródziemnego, ale na północ Europy nie zawitali. Może w związku z informacjami o panujących u nas upałach postanowili jednak zajrzeć do krainy przysłowiowych białych niedźwiedzi? Tak czy inaczej w maju gruchnęła wiadomość o ich rychłym przyjeździe i o okazji, z jakiej zaszczycają nas swoją obecnością – czyli dwudziestopięcioleciu istnienia grupy. W sumie każdy powód jest dobry, więc czemu by nie? Kupiłem więc bilet (trochę drogo, ale trudno się mówi) i uzbroiłem się w cierpliwość.
Odpowiedniego dnia udałem się do Krakowa (o wątpliwych jego jak i miasteczka akademickiego AGH urokach zmilczę) i stawiłem się pod klubem Studio. Z zewnątrz wyglądało to mało zachęcająco – jak skrzyżowanie PRL-owskiego supersamu z dość obskurną pijalką piwa, ale na szczęście w środku okazało się być miejscem znacznie przyjemniejszym. Tutaj mała uwaga – organizatorzy chyba postanowili za punkt honoru przyjąć jak najdokładniejsze oblepienie plakatami placyku przed klubem (i samego klubu) – tak że nie starczyło już na resztę miasta, gdzie nie zobaczyłem ani jednej reklamy koncertu. Kolejka na szczęście przesuwała się szybko i nie było aż tak znowu dużo czasu na kontemplowanie otoczenia. Przy okazji uznałem, że przestrzeganie zakazów klubu dotyczących zakazu wnoszenia sprzętu fotografującego było z mojej strony czystą naiwnością – przy wejściu sprawdzano tak niedokładnie, że potem na sali co czwarta osoba robiła zdjęcia jakimś aparatem lub komórką. Cóż, frycowe się płaci. W środku okazało się, że Studio jest dość przestronnym klubem z antresolą usytuowaną naprzeciwko sceny – publiczność więc usytuowana była dwupoziomowo. Ja sam wybrałem jednak obserwowanie Sióstr z poziomu gruntu.
Koncert rozpoczął się z lekkim opóźnieniem (normalka zresztą) od puszczenia na scenę ogromnej ilości dymu (całe szczęście, że dym trzymał się sceny i nie szedł w publikę – było strasznie duszno i parno, więc dym mógłby doprowadzić do omdlenia co wrażliwsze osoby) i podświetlenia ich różnokolorowymi światłami. Potem na scenę wkroczyło dwóch gitarzystów tworzących obecnie muzyczny trzon zespołu (Ben Christo i koncertujący ostatnio samodzielnie w Poznaniu Chris May), a za nimi sam Mistrz Ceremonii. Zastanawiające, jak wiele charyzmy ma w sobie ten człowiek, zważywszy na to, że matka natura nie obdarzyła go ani zbytnią urodą, ani nawet średnim wzrostem. Mimo to ta niewielka, wychudzona łysa postać za mikrofonem potrafiła bez żadnych problemów zawładnąć całą salą i zabrać ją ze sobą do swojego świata. Rozpoczęli dynamicznym Crush and burn, żeby płynnie przejść z niego do niesamowitego Ribbons, czym sprawili niżej podpisanemu ogromną radość, jako że to jest moja ulubiona piosenka Sióstr z ich ostatniego studyjnego albumu (mówienie o nim jednak "najnowszy" byłoby z lekka surrealistyczne) i przy okazji jedna z ulubionych w ogóle. Generalnie zagrali bardzo dużo rzeczy z Vision Thing – wspomniane już Ribbons, Doctor Jeep, Detonation Boulevard, When you don't see me i na rozpoczęcie bisów moje ukochane Something Fast. I te właśnie utwory brzmiały najlepiej – bo obrana obecnie przez zespół "nu-rockowa" aranżacja całego materiału nie naruszyła ich zdecydowanie rockowego charakteru. W starszych utworach wyczuwalny był jednak brak klawiszy i klawiszowego wypełnienia (co szczególnie skrzywdziło takie utwory jak Lucretia czy Temple of love, które nie dość, że przearanżowano, to jeszcze skrócono. Szkoda...). Mnie osobiście zmiażdżyło wykonanie Flood I – mocne, krwiste wręcz i zniewalające. Jak dla mnie piosenka wieczoru... Zabrakło niestety piosenek starszych – jedna Alicja wiosny nie czyni, a uzupełnienie jej Anacondą nie pomogło – sto razy bardziej wolałym choćby sąsiadujące z tą ostatnią na Some girls... Adrenochrome czy Body electric, ale to między bajki i pobożne życzenia mogę włożyć.
Zaskoczeniem wieczoru z kolei było to, że Siostry zagrały Neverland – nie spodziewałem się kiedykolwiek usłyszeć tej pozornie nie skończonej nigdy miniatury na żywo. Zresztą całe zakończenie setu zasadniczego (Neverland, (We are the same) Susanne, This Corrosion) rozpaliło publiczność do czerwoności. Szczególnie ta ostatnia piosenka, gdzie publiczność śpiewała refren, a wyraźnie zadowolony Eldritch ograniczał się tylko do dośpiewywania pod koniec frazy "Like a healing hand". Mógłbym przysiąc, że gdzieś pomiędzy mikrofonem, papierosem i ciemnymi okularami pojawił się nawet cień uśmiechu. Tak – było jasne, że istnieje tylko jeden zespół – Siostry Miłosierdzia...
Na bisy publiczność wywołała Andrzejka i spółkę chóralnym śpiewaniem przez dobre kilka minut refrenu Korozji właśnie – zespół powrócił i zagrał kameralne Something Fast (byłoby w ogóle cudownie, gdyby jakiś baran nie darł się w trakcie zwrotki "Endrju!!!") i Lucretię, a potem znów zniknął. Ponownie wywoływani przez publiczność pojawili się najpierw obaj gitarzyści (tylko niezmordowany Doktor Lawina tkwił na scenie nieprzerwanie) i hasając po scenie jak małe dzieci zagrali instrumentalny utwór mający zilustrować ich umiejętności. Szczególnie fajnie prezentował się Chris w twarzowym odblaskowym płaszczyku. Kiedy już skończyli, ponownie ukazał Najmroczniejszy z Mrocznych ;) i poleciało Temple of Love. I to był już niestety koniec....
Reasumując – koncert udany, widać, że zespół jest w dobrej formie koncertowej i że panom podobało się to, jak zostali przez zgromadzoną publiczność przyjęci. Nawet Andrzejek był w miarę rozmowny (o ile za takowe można uznać wszelkiego rodzaju "Thank you" etc) i śmialiśmy się, że jeszcze chwila, a rzuci nam na odchodne "posstrafiam ffszystkich polakuff".
Niestety, należy narzekać na nagłośnienie – Doktor walił bardzo mocno, zagłuszając czasem nie tylko Andrzejka (co było niestety, regułą), ale i panów gitarzystów. Natomiast tego, kto ustawił głos Eldritcha, należałoby obedrzeć ze skóry – jego niski wokal został jeszcze bardziej zbasowany i w połączeniu z upogłosowieniem przeradzał się w niezrozumiały bełkot – jeżeli nie znało się tekstów, można się było jedynie domyślać, o czym Andrzejek w ogóle śpiewa...
Pominę też milczeniem wpadkę z brakiem afterka – ci co mają wiedzieć, wiedzą, reszty i tak to już pewnie nie boli. Mi tam się podobała nocka w Krakowie z galicyjskim grzańcem doprawionym dodatkowymi procentami nad Wisłą w świetle pełni w bardzo miłym towarzystwie – nie oddałbym za żaden afterek ;)
Ps – ostatnio wyczytałem, że z "dobrze poinformowanych źródeł" wiadomo, że Siostry wchodzą do studia. Oczywiście "dobrze poinformowane źródła" informują o tym regularnie co jakiś czas od dobrych dziesięciu lat, więc jak zwykle nie ma co się napalać i pozostaje czekać na następny koncert Sióstr – może na trzydziestolecie? No chyba że Andrzejek dojrzał jakimś cudem okładkę krakowskiego "Co jest grane" (koncertowo-imprezowy dodatek do "Wyborczej"), na której było całostronicowe zdjęcie... Wayne'a Husseya...
Setlista:
Crash & Burn
Ribbons
Doctor Jeep/Detonation Boulevard
Still
When you don't see me
Flood I
Giving ground
Summer
Dominion/Mother Russia
Slept
Alice
Anaconda
Romeo down
Neverland
(We are the same) Susanne
This corrosion
(przerwa)
Something fast
Lucretia my reflection
(przerwa)
Top nite out
Temple of love
Description: |
|
Filesize: |
44 KB |
Viewed: |
1053 Time(s) |
|
|
|