Gothycka Mucha Moderator
Gender: Age: 40 Zodiac: Joined: 18 Jul 2004 Posts: 1152 Location: Miasto Kominów
|
Posted: 30-07-2007, 23:32 Post subject: Kulfon w deszczu, czyli deszczowa piosenka na CP 2007 |
|
|
No i mamy za sobą kolejną edycję największego festiwalu sceny dark/independent na wschód od Odry... Niestety, tym razem cała impreza przebiegała pod znakiem niesprzyjającej aury - ciągły deszcz połączony w niedzielę z silnym wiatrem skutecznie utrudnił właściwy odbiór koncertów i wystawił na ciężką próbę wytrzymałość tak fanów, jak i muzyków. Szkoda wielka, że rzecz tak niezależna od organizatorów miała aż tak wielki wpływ na całość imprezy.
Paradoksalnie, najlepiej wypadł pod względem "zabawowym" piątek - pogoda była całkiem znośna, w porywach nawet dobra, co pozwalało się bezproblemowo wyszaleć przy setach didżejskich. O ile zazwyczaj męczyły mnie one, o tyle tym razem jakoś nie czułem zmęczenia po podróży i bawiłem się bardzo dobrze. Potwierdziło się też, że dobrym pomysłem jest przeniesienie setów na małą scenę - tym razem już zadaszoną, a więc osłoniętą przed nieszczęsnym deszczem. Ponadto dziedziniec wysokiego zamku był idealnej wielkości - ani za duży, ani za mały, akurat w sam raz.
Sety dzidżejskie poprzedzono pokazem piercingu - mi osobiście tego typu widowiska nie są do szczęścia potrzebne, ale bardziej niż dobra frekwencja wskazuje, że istnieje potrzeba wydarzeń okołomuzycznych, tzw. lifestyle'owych - może dobrze by było pomysleć nad ich większą ilością w przyszłych latach?
Sobotę rozpoczął występ czeskiego Tear - prawdę mówiąc nie zapisałby się niczym specjalnym w pamięci, gdyby nie zjawiskowa skrzypaczka. Jej instrument w wydatny sposób powodował, że dość nijaka muzyka zespołu nabierała niejakiej oryginalności i pozwalała przymknąć oko na niezbyt oryginalne kompozycje Czechów. Ponadto nie do zignorowania były tzw. warunki ogólne tejże pani ;)
Tear zapisał się także w pamięci poprawną przeróbką Sistersowego Dominionu - plusik za to, że nie zapomnieli o Mateczce Rosji - tekst Mother Russia rain down połączony z deszczową aurą miał specyficzny eldritchowy posmak...
Niestety, już podczas występu The Royal Dead rozpadało się na dobre i mimo wysiłków japońskiego duetu nie udało się bardziej rozruszać publiczności, a sporo osób zaczęło myśleć jedynie o znalezieniu jakiegoś miejsca pod dachem i wypiciu piwa. Oprócz pogody na pewno miała na to wpływ dość obca nam stylistyka, w ktorej obracał się zespół - zbyt cukierkowa jak na nasze potrzeby. Tym niemniej nieliczni zwolennicy j-rocka na pewno byli tym występem ukontentowani.
Dużo lepiej z deszczem poradzili sobie za to starzy wyjadacze z Catastrophe Ballet - energetyczna muzyka w połączeniu z bardzo dobrym kontaktem z zebraną pod sceną publicznością (chóralane "f**k the rain!") zaowocowało dobrą zabawą i miłymi wspomnieniami. Muzycznie nie było to może objawienie, ale na pewno kawałek solidnej roboty - i chyba o to chodziło...
Następni na scenie byli polscy deathrockowcy z Miguel and the living dead - i to już był bardzo "konkretny" występ. Troszkę się wypogodziło, co uzupełnione nieodparcie śmiesznymi komentarzami wokalisty (choć trzeba przyznać, że nie zawsze najsubtelniejszymi) dało piorunujący efekt - dziedziniec wypełnił się niemal w całości, a pod sceną odbyło się regularne pogo. W pamięci na długo utkwi mi widok pana wokalisty w pantalonach na głowie czy wymienianie brakujących na CP zespołów (m.in. Wież Fabryk - podczas soundchecku wokalista pokusił się o zaśpiewanie zwrotki Po co? tej łódzkiej zimnofalowej formacji). Występ zakończyli zmasowanym coverem Siekiery - w jedną piosenkę połaczono Siekierę, Idzie wojna i Bez końca - szkoda tylko, że nie było możliwości bisowania... Ogólnie rzecz biorąc widać, że zespół dorobił się renomy i własnej publiczności - jeszcze 3 lata wcześniej mogli tylko marzyć o takich tłumach pod sceną - i taka sytuacja bardzo mnie cieszy, bo panowie solidnie sobie na swoją pozycję zapracowali.
Dioramy niestety nie było dane mi zobaczyć - zawieruszyłem się obiadowo i nie zdążyłem na ich występ, czego bardzo żałuję - słyszałem, że wypadli bardzo dobrze. Udało mi się za to zdążyć na Pride and Fall - i tutaj też muszę bardzo pochwalić zespół - zarówno za bardzo dobry technicznie i muzycznie koncert, jak i za kontakt z publicznością, która bawiła się wspólnie z zespołem. Norwegowie zagrali nam obok znanych i lubianych kompozycji również i kompozycję pochodzącą z mającego się pojawić nowego albumu - i ona również została bardzo dobrze przyjęta.
Następni w kolejności byli Belgowie z Suicide Commando. Wiele sobie obiecywałem po ich występie, mając w pamięci show, które dali w Bolkowie 3 lata temu - i nieco się zawiodłem. Owszem, ścianę dźwięku, którą stworzyli, dało się na pewno słyszeć na Świnach, ale jakoś mniej w tym było energii i już tak nie porywało. Zdaję sobie sprawę, że nie jest to muzyka szczególnie wyrafinowana ani skomplikowana, ale oczekiwałem pewnego feelingu, a tymczasem czułem się tak, jakbym oberwał dwudziestokilowym młotem w głowę. Ale może taki był zamysł?
Po nich na scenie zainstalowało się zjawisko znane jako Diary of Dreams. Piszę o zjawisku, ponieważ dało się słyszeć spazmatyczne piski i krzyki na każdy gwałtowniejszy ruch Adriana Hatesa, a swoje apogeum stężenie nastoletniego sikomajtkowania osiągnęło kiedy wyżej wymieniony pan pozbył się gumki wiążącej jego imponującą kitę włosów. Muzycznie Diary of Dreams mnie nie poruszyło - ot, odegrali to, co powinni odegrać, zmieniając i kombinując tu i ówdzie, ale bez przesady. Oczywiście kazdy miał swoje zdanie (najczęsciej inne od mojego), więc podkreslam, że to tylko moje odczucia... Poza tym poczułem się nieco oszukany - widać było, ile dźwięku szło z klawisza, a na scenie nie dało się zauważyć nikogo takowy obsługującego - może stałem pod zbyt ostrym kątem i umknął mojej uwadze? Tak czy inaczej nie czułem naturalności tego koncertu i panowie mnie stanowczo nie porwali.
Zupełnie inaczej było z ostatnim tego dnia występem - czyli prowadzonym przez Chrisa Cornera IAMX. Występ ten róznił się od poprzednika chyba wszystkim - nasyceniem emocjami, poziomem kontaktu i interakcji z publicznością, zresztą samą publicznością również - dało się zauwazyć, że duża część zebranych się wymieniła, jak również to, że na IAMX bylo mniej ludzi. Cóż, nie dla każdego to muzyka. Początkowo trochę zirytowała mnie długaśna przerwa między występami obu zespołów - ale była ona spowodowana tym, że niemal cały sprzęt został wymieniony. Potem testowano na nas dźwięki o różnych częstotliwościach (najczęściej niskich), co również nie poprawiało humoru - ale już wkrótce mieliśmy się przekonać, jak ważne to było dla całokształtu występu. Otóż zapomnieć nalezało o brzmieniu znanym z płyt - IAMX na scenie brzmi potężnie, miażdżąco wręcz, a jednocześnie niezwykle selektywnie. Ponad tym wszystkim unosi się zaś krystalicznie czysty głos Cornera - całość daje wyśmienity efekt. Bądźmy brutalnie szczerzy - dla mnie IAMX po prostu zjadł całą konkurencję, z Diary of Dreams na czele. Podkreślam, że to moje osobiste zdanie, ale wiele osób uważa podobnie jak ja. Takie występy pamięta się latami...
Corner dał popis ekstrawertyczności i ekstrawagancji - miotał się, ciskał po scenie, maszerował w jakimś dziwnym przedepileptycznym transie, w pewnym momencie skoczył dwoma susami ze sceny w publiczność - i wszystko to nie przeszkadzało mu śpiewać czysto - i na pewno nie z playbacku. Tak czy inaczej wypada żałować, że występ wraz z bisem trwał tak krótko - i mieć nadzieję na to, że Corner zawita do nas jak najszybciej z pełnowymiarowym koncertem.
Niedziela niestety przedstawiła się zupelnie inaczej. O ile poprzedniego dnia pogoda była znośna, a pod koniec dnia nawet niezła, o tyle w niedzielę od rana to siąpiło, to padało, to przestawało na chwilkę, aby gdzieś od 15 przejść w nieprzerwaną mżawkę, a potem w deszcz, aż wreszcie na wysokości Fading Colours w regularną ulewę. Powiedzmy sobie szczerze - nie byłem przygotowany na tak regularne opady (i niską temperaturę!), zresztą jeszcze w sobotę mówiono, że w niedzielę będzie ładnie - ale niestety nie było.
O ile Masskotkom udało się jeszcze zagrać przy jakiej-takiej pogodzie i wykrzesać z publiczności trochę ognia, o tyle
następujący po nich panowie i pani z Cemetery of Scream mieli już bardziej utrudnione zadanie. Deszcz zacinał coraz mocniej, ale zespół stanął na wysokości zadania i dał niezły show. Ja sam niekoniecznie gustuję w takich dźwiękach, ale występ nie bolał - powiem szczerze, że nawet mi się spodobał. Choć jak dla mnie i tak najjaśniejszym punktem ich występu był cover Fragile Dreams Anathemy wieńczący koncert - taka miła ciekawostka.
Niestety podczas występu Desdemony zrobiło się bardzo nieprzyjemnie - do deszczu doszedł porywisty wiatr, a ponieważ muzyka zespołu podchodzi mi jeszcze mniej niż ich poprzedników, to wycofałem się na koncert zespołu Obiad, znanego głównie z hitów takich jak Schabowy z frytkami czy Kebab z surówką. Wróciłem dopiero pod koniec Angelspit, które dla mnie wypadło okropnie - skrzekliwy, piszczący wokal potępieńczo unoszący się nad dziedzińcem w połączeniu z nieciekawą muzyką i nadal złą pogodą nastrajał bardzo niedobrze...
Na szczęście sytuację nieco uratował NFD - ale też tylko nieco, bo panowie zaproponowali tradycyjny i nie ukrywajmy, dość wysłużony już goth-rock. Pan śpiewak robił co mógł, ale nieraz i on musiał skapitulować przed zacinającym deszczem - generalnie rzecz ujmując na pewno lepiej by się im grało jak i nam słuchało w bardziej suchych warunkach...
Jeszcze gorzej było podczas bardzo dobrego obiektywnie występu Fading Colours - deszcz przerodził się w regularną szarugę i nic już nie mogło uratować dla mnie tego występu. Nie potrafiłem złapać odpowiedniego nastroju, przez co wysoki, świdrujący wokal DeCoy stawał się momentami nie do zniesienia i bardziej irytował, niż cieszył. Ale tak jak powyżej - w suchszych i cieplejszych warunkach byłbym zapewne zachwycony - bo obiektywnie Fading Colours wypadło świetnie, tylko warunki były nie takie, jakbym sobie wymarzył...
Niestety, był to już ostatni koncert, jaki dane mi było zobaczyć - byłem kompletnie przemoczony i nawet nie miałem nieprzemakalnej kurtki - więc z ogromnym żalem i frustracją musiałem wysłuchać koncertu Kropek przez okno na kwaterze (brzmiał świetnie, cóż, w koncu to był jedyny niedzielny koncert, który naprawdę naprawdę chciałem zobaczyć...), natomiast ani nastepujący po nich Mortiis (przechrzczony przez mnie Kulfonem w deszczu - cóż, nie przepadam za muzyką tego pana i żadna siła by mnie nie wypchnęła w taką pogodę pod scenę) ani Front Line Assembly nie mieli takiej siły przebicia, żeby wyciągnać mnie spod kołdry - przy okazji zorientowałem się, że chyba złapałem bardzo paskudne przeziębienie i nieciekawy ból głowy - wyjście z domu bez kurtki równałoby się niechybnemu zapaleniu płuc, więc podziękowałem...
Reasumując - byłby to świetny festiwal, gdyby nie fatalna pogoda... Owszem, było kilka zgrzytów organizacyjnych (np nikt nie pomyślał, żeby zalaminować akredytacje, w wyniku czego po dwóch dniach deszczu nazwiska były już najczęściej zupełnie nieczytelne, a one same się po prostu rozciekały w rękach, poza tym były zwyczajowe problemy z fotopassami - ale zostawmy to już w spokoju), ale nie były one aż tak wielkie, żeby przyćmić fakt, że tegoroczna edycja miała wszelkie szanse stać się najbardziej udaną od co najmniej 2003 roku... Ale cóż, nawet najstarsze nietoperze nie pamiętają, żeby na CP podczas obu dni ciągle padało...
Do zobaczenia za rok więc...
Description: |
|
Filesize: |
29.41 KB |
Viewed: |
1575 Time(s) |
|
|
|