FAQFAQ   SearchSearch   MemberlistMemberlist   UsergroupsUsergroups  <strong>Gallery</strong>Gallery  RegisterRegister   ProfileProfile   Log in to check your private messagesLog in to check your private messages   Log inLog in 
INDEX PAGE

Poszukujemy osób, które jeśli mają ku temu ochotę zajęły się publicystyką, recenzjami płyt muzycznych, korektą stylistyczną tekstów, redagowaniem biografii zespołów, newsami oraz wszystkim tym, co wam przyjdzie do głowy, a uważacie, iż powinno znaleźć swoje miejsce na portalu. kontakt: admin@darknation.eu
Ostatnio na forum
1. Forum zdechło?
04-02-18, 04:25 - Piottr
3. Ambient Collage #8
30-11-16, 02:06 - yy28
4. Ambient Collage #7
29-05-16, 21:05 - yy28
5. Mgla (The Mist)
04-05-16, 15:00 - Vexatus
6. Achaja
04-05-16, 14:54 - Vexatus
Forum Index » Odnośnie Portalu » Relacje » Independent Festival 2008 - Warszawa, Progresja
Post new topic   Reply to topic
View previous topic :: View next topic  
Author Message
Khiara


Offline 
Gender: Gender:Female
Age: 44
Zodiac: Gemini
Joined: 02 Aug 2006
Posts: 16
Location: Kraków

PostPosted: 26-10-2008, 20:12    Post subject: Independent Festival 2008 - Warszawa, Progresja Quote selected Reply with quote

Tradycją polską stało się, że koncerty i festiwale muzyki wszelakiej rozpoczynają się nieco później niż to było w planie. A, że tradycji musi stać się za dość i tradycja w narodzie nie ginie (ktoś ma pomysły na inne mądre powiedzenia na temat tradycji?), to stało się tak i tym razem. Nie wiem, jak to było w pierwszym dniu festiwalu, bo nie było mi dane być na piątkowych koncertach, ale w sobotę i niedzielę spokojnie można było się pojawić w Progresji tak z godzinkę później. A biorąc pod uwagę roszady składowe to nawet półtorej.

Sobotni wieczór zapowiadał się pysznie, nie tylko z powodu artystów w tym dniu występujących, ale również dlatego, że zapowiadany skład nie zmienił się tak drastycznie w stosunku do niedzielnego (wszyscy wiemy o co chodzi), toteż frekwencja dopisała. Progresja po brzegi wypełniona nie była, ale na dostateczną ilość przybyłych wskazywać mógł na pewno tłumek w tym czymś, co jest jednocześnie barem i szatnią.

Na rozgrzewkę na scenie pojawili się Japończycy z zespołu Gothika. Myślę, że występ był ogólnie dobrze przyjęty, choć niejeden patrzył na nich z dość ironicznym uśmieszkiem. Było wesoło, syntetycznie, momentami wręcz rubasznie i swojsko. W "Enola Gay", szlagierze OMD, przeszli chyba samych siebie, jeśli nie pierwowzór - tokijskie disco jednym słowem, aczkolwiek zabawne i pozytywnie nastrajające. Ogólnie, że tak lakonicznie i nieprofesjonalnie to ujmę, spoko.

Po lateksowych Japończykach przyszedł czas na electro industrialne klimaty w wykonaniu Noisuf–X, czyli solidna dawka mocnych surowych bitów z pogranicza ebm i noise. Prostota agresywnych dźwięków wbijających się w mózg nie każdemu może przypaść do gustu i pewnie niejednej fance gotyckich bandów piszczącej mi do ucha podczas koncertów, które odbyły się w następnej kolejności tudzież dniu do gustu nie przypadła, ale umieszczenie tego zespołu w składzie festiwalu było o tyle trafionym posunięciem, chociażby ze względu na różnorodność. Noisuf-X zagrał w sam raz, ani za długo ani za krótko, w sam raz, by doładować baterie i poczuć tzw. powera. W końcu to był zaledwie początek, trzeba było odpowiednio się nastroić, a Niemcy dali kopa potrzebnego do dalszej zabawy.

Po sąsiadach zza miedzy nastała trochę dłuższa przerwa, bo scenografia występu Emilie Autumn miała wypełnić scenę po brzegi. Panowie od przestawiania sprzętów mieli trochę roboty, ale nie poszła ona na marne. Widziałam już pannę Autumn kiedyś w Niemczech i muszę przyznać, że progres wizualny zrobiła ogromny. Wszystko dopracowane do najdrobniejszego szczegółu; atrapa starego wielkiego wiktoriańskiego lustra, wysoki podest pokryty pasiastą tkaniną, stoliczek nakryty akcesoriami do spożycia, jak się później okazało, niekoniecznie herbatki, no i bogato zdobione stanowisko kryjące klawisze (o ile rzeczywiści się tam znajdowały – trudno stwierdzić, bo tak to było wszystko skrzętnie zastawione). Emilie pojawiła się w towarzystwie aż pięciu koleżanek, z których każda, łącznie z gwiazdą wieczoru, sprawiała wrażenie, że musiała siedzieć przed lustrem w garderobie co najmniej godzinę przed występem. Przepych i blichtr w iście wiktoriańskim stylu. Nieco przejaskrawionym i unowocześnionym, ale efektu nie można odmówić. Piorunująco intrygujący, istny teatr lalek.

Show dopracowano do perfekcji. Widać, że dziewczyny się nad nim napracowały, jak i to, że świetnie się bawią całą konwencją i dają ponieść się improwizacji, bawiąc przy tym nie tylko publiczność, ale i siebie nawzajem. Było na co popatrzeć: na scenie w każdym jej zakątku coś się działo, każda z towarzyszek Emilie była jedyna w swoim rodzaju i robiła coś innego, w pewnym momencie złapałam się na tym, że nie mogłam się zdecydować gdzie patrzeć. No i interakcja z publicznością - niektórych drażniło pewnie przekomarzanie się Emilie i jej kompanek z co odważniejszymi spośród widzów, ale paniom najwyraźniej to odpowiadało, zwłaszcza pyskatej Emilie, która znana jest z tego, że pogadać sobie między piosenkami lubi. Niektórzy mieli okazję skosztować magicznego napoju oficjalnie nazwanego herbatką, którym to podczas całego koncertu delektowały się panie na scenie. Poczęstowana, zrozumiałam dlaczego tak dobrze się bawiły i tak chętnie ją sączyły. Bo moi drodzy, herbatką bynajmniej ona nie była!

Z występu Emilki najbardziej zadowolona była młodzież, co dało się we znaki moim uszom. O ile jestem w stanie znieść fałszujące wokalizy jakiś „męskich” podlotków, to już damskich pisków moje ucho do końca znieść nie mogło, ale cóż, ważne, że się podobało.
A, byłabym zapomniała; bardzo ciekawie wykonany "Bohemian Rhapsody" Queen - brawo moje panie!

Po szalonym teatrzyku rodem z filmów o obłąkanych, nadeszła kolej czerwonego szaleńca o diabelskim spojrzeniu. O kim mowa? Oczywiście o Stefanie Ackermannie i jego równie diabelsko wyglądającym kompanie Bruno Krammie. Ten duet zawsze wypada rewelacyjnie na żywo. Co prawda panowie pojawili się tyko we dwójkę (ostatnio wspomagał ich jeszcze jeden klawiszowiec), ale nie można im było odmówić zaangażowania i profesjonalizmu. Można się czepiać, że Ackermann ciągle powtarza te same gesty, robi te same miny i smaruje się wciąż tą samą czerwono-pomarańczową farbą, ale na tym polega siła tego zespołu – wiadomo czego się po nich można spodziewać. To kolejny występ Niemców , na którym się nie zawiodłam. Das Ich to uznana marka – po prostu nie może zejść poniżej pewnego, odpowiednio wysokiego, poziomu.

Tym sposobem dobiegliśmy finiszu, a więc gwiazdy wieczoru, choć biorąc pod uwagę poziom poprzedników, trudno tu wskazać na jedną niekwestionowaną gwiazdę. Dla dość sporej części publiczności występ Projekt Pitchfork był to najważniejszy punkt programu, a dla pozostałych koncert, który ze względu na swą rangę wypada zobaczyć, jeśli już się jest na miejscu. Ja jednak odniosłam wrażenie, że czegoś temu koncertowi zabrakło. Liczyłam na coś więcej, niż charczenie Petera, któremu z ust wylewała się raz po raz łykana z butelki czerwona farba. Coś więcej, niż jednolita ściana dźwięku, sprawiająca, że koncert, choć dynamiczny, to wydał mi się monotonny i nużący. Coś nie grało też na linii instrumentarium – nagłośnienie, do tego było zdecydowanie za głośno, co dało efekt zlewającej się w dźwiękowy walec masy rzężących łomotów. Nie zrozumcie mnie źle - występ ogólnie uważam za udany, co potwierdzała reakcja publiczności, ale jak dla mnie bez rewelacji, bez tego czegoś. I nie chodzi mi tu bynajmniej o przebieranki i wizualne efekciarstwo.

W niedzielę atmosfera bvła zupełnie inna, jakaś taka… niedzielna? Być może było to zmęczenie materiału (trudno mi ocenić, bo z sobotniego aftera urwałam się dość szybko oceniając, że z tak długo rozkręcającej się imprezy chyba wielkiego halo nie będzie), a może po prostu niesmak wynikający z świadomości, że z tego tak dobrze zapowiadającego się wieczoru zostały tak naprawdę dwie wartościowe pozycje.
Wieczór zaczął się od nieśmiało sobie na scenie poczynającego Hervy’ego. Facet ma potencjał, ale na scenie za tym swoim komputerkiem wygląda jak nieśmiały chłopczyk, który bardzo przeprasza, że ośmielił się tu zagrać, ale to tylko na chwilkę i już sobie idzie. Twórczość Hervy’ego, o ileż różna od tego, co obecnie robi w Agonised by Love, daje wyraz temu, jak go ten zespół ogranicza. Szkoda, że w jego piosenkach brakuje wokali, może nadałyby im większej drapieżności. Przydałoby się jego piosenki przyprawić, podrasować, lecz kierunek, który obrał, jest dobry.

Kolejny artysta na scenie Progresji, Akanoid, to odskocznia od głównego nurtu niemal taka, jak Noisuf-X. W tym wypadku oznaczało to independent w wymiarze „alternatywny, mało popularny, więc niezależny”. Zespół został przyjęty bardzo dobrze, koncert zagrany poprawnie, z dużym wykopem i rockową energią, z lekka muśniętą klimatami rodem z angielskich list przebojów. Miło się tego słuchało i z zainteresowaniem patrzyłam na wygibasy kolesi, którzy po prostu grają i naprawdę śpiewają, szczerze i bezkompromisowo. Zero udziwnień, prostota, ot co. Ich koncert był ciekawym doświadczeniem.

Kolejny występ… I rozczarowanie. Owszem, może i jestem uprzedzona, ale Agoniosed by Love się wypala. Próbowałam się skupić, odnaleźć coś, czego może nie zauważyłam w poprzednim ich koncercie, który dane mi było zobaczyć w ubiegłym roku, ale nie doszukałam się niczego. Było jałowo, bezpłciowo, nudno… Szkoda, bo mieli kiedyś potencjał, byli uważani za nadzieję sceny dark/independent w Polsce. Owszem, może i wokalista korzystniej wygląda (do tego stopnia, że kolega zapytał mnie czy to aby na pewno nie nowy wokalista), ale przecież nie o wygląd tu chodzi. On się zmienia, a muzyka stoi w miejscu, żadnego progresu, żadnej inwencji, może brak im jakiegoś natchnienia, inspiracji? Ich muzyka na żywo jest tak bez wyrazu, że gdyby nie dynamiczniejszy niż sama linia melodyczna wokal, to bym z pewnością usnęła gdzieś w kątku. Jedyne, co ratowało ten koncert to stare, sprawdzone hity zespołu, o wiele żwawsze i bardziej zachęcające do zabawy niż ostatnie dokonania zespołu.

Po krótkiej przerwa na scenie pojawił się zespół Psyche, którego twórczość, podobnie jak Das Ich, niekoniecznie musi przemawiać do wszystkich, ale na koncertach jest w stanie poruszyć nawet najbardziej zatwardziałych sceptyków. Początek występu mroczny i mistyczny, Darrin ze świecą w ręku przy przygaszonych światłach…zjawiskowe! I zaczęło się - prawdziwa mieszanka wybuchowa, zarówno bardziej klimatycznych kawałków z elektronicznymi bombami zegarowymi, które wybuchały na scenie, bombardując energią, która dosłownie wylewała się z Darrina, wijącego się jak oszalały w spazmatycznym pląsie, co chwilę zmieniającego koszulki na co bardziej świeże (plus miły akcencik z białym orłem w koronie, a jakże). Całości dopełnił wieczny, rozbrajający wręcz uśmiech goszczący na jego twarzy. Ten koleś dosłownie promienieje szczęściem i jest przez to zaprzeczeniem wizerunku smutnego mrocznego Gota, wywołując swoją osobą pozytywne wibracje.
Nie zawiedli się fani, nie zawiedli się też i ci, którzy do wielkich entuzjastów grupy nie należą – tego jestem pewna. To był naprawdę świetny koncert.

O następnym koncercie muszę napisać, że bardzo pozytywnie zostałam zaskoczona. Nie spodziewałam się aż tak dobrego występu. Do tej pory, choć bardzo cenię sobie twórczość Seana/ London After Midnight, tkwiłam w przeświadczeniu, ze w/w wraz ze swoją świtą potrafi tylko kręcić nosem i gwiazdorzyć. Takich ich zapamiętałam z jedynego jak dotąd koncertu LAM, jaki dane mi było zobaczyć w Lipsku podczas Wave Gotik Treffen. Tymczasem efekt był piorunujący, nawet mimo problemów Seana z głosem. Doskonale dobrana setlista, zawierająca obok doskonale znanych staroci najlepsze utwory z nowej płyty uzupełnione wizualizacjami sugestywnie odzwierciedlającymi teksty utworów. – po prostu miód na uszy. Publiczność była zachwycona, dziewczyny piszczały, a chłopaki na scenie (zwłaszcza Randy i Matthew) dawali wyraz swojej nieukrywanej radości. Sean był nieco bardziej powściągliwy i zdawkowy, ale z pewnością równie zadowolony. W końcu dał się nawet wywołać na bis.
Występu dopełniło to, co tygrysy (i zwłaszcza tygrysice) lubią najbardziej: wspólne fotografie, autografy i krótkie rozmowy z muzykami. Swoją drogą podziwiam cierpliwość i mocne nerwy tychże, ale to właśnie świadczy m.in. o wielkości artysty – szacunek i oddanie swoim fanom . Dorzućcie jeszcze dobrą muzykę, która podczas koncertu przekonuje nawet sceptyków i macie najlepszy chyba koncert tego festiwalu.

Jak podsumować całość? No cóż, pomijając aferę z odwołaniem występów Clan of Xymox, Mesh i Ashbury Heights, czy niemrawy sobotni after (niedzielny nadrobił), to Independent Festiwal można uznać za udany. Szkoda tylko, że wiele osób zrezygnowało, że nie wszystkie występy doszły do skutku, ale nie można mieć wszystkiego.



00462.jpg
 Description:
 Filesize:  27.84 KB
 Viewed:  1297 Time(s)

00462.jpg


Back to top
View user's profile Send private message
Display posts from previous:   
Post new topic   Reply to topic All times are GMT + 1 Hour
Forum Index » Odnośnie Portalu » Relacje » Independent Festival 2008 - Warszawa, Progresja

 
Jump to:  
You cannot post new topics in this forum
You cannot reply to topics in this forum
You cannot edit your posts in this forum
You cannot delete your posts in this forum
You cannot vote in polls in this forum
You cannot attach files in this forum
You can download files in this forum


Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group