Gothycka Mucha Moderator
Gender: Age: 40 Zodiac: Joined: 18 Jul 2004 Posts: 1152 Location: Miasto Kominów
|
Posted: 05-08-2010, 21:52 Post subject: Castle Party 2010 - Więcej szatana proszę! |
|
|
W tym roku miało mnie Bolkowie nie być. Zasadniczo uznałem, że ja i Castle Party to już zamknięty rozdział i że więcej się w Bolkowie z powodów bardzo różnych (starość, znudzenie etc) nie pojawię. A jednak. Kryzys wieku średniego, ogólny weltschmerz i grypa kolegi spowodowały, że jednak na tegoroczny festiwal pojechałem i bawiłem się całkiem nieźle. Ale po kolei.
Piątek – piękne stroje i Wieże Fabryk
Pierwszy dzień festiwalu upłynął pod znakiem doznań wizualnych. Zasadniczo poza Żywiołakiem i Wieżami Fabryk wszystkie zespoły bardziej się oglądało niż słuchało. Szczególnie dotyczyło to importowanych z Niemiec hindusek z The Violet Tribe i japońsko-niemieckiej Gothiki, ale Rosjanie z Otto Dix czy występujący tego dnia z akustycznym setem Faith and the Muse wiele im nie ustępowało. Równie efektownie na scenie prezentowali się muzycy Qntal, wykonujący muzykę inspirowaną muzyką dawną i adekwatnie do tego ubrani.
Skoro już się napatrzyliśmy, to czas przejść do wrażeń muzycznych. Gothika wypadła nieźle, Violet Tribe zaś słabo. Grający po nich zimnofalowcy z Wież Fabryk za to dali koncert dnia – krótko, zwarcie i konkretnie. Na niecałe pół godziny znaleźliśmy się za ich sprawą w dusznym, łódzkim fabrycznym klimacie, a nie na zamkowym dziedzińcu. Przy okazji przypomnieli, po co tu wszyscy przyjechaliśmy – dla muzyki, a nie dla choreografii. Choć ja akurat uważam, że mogło to by ciekawie wyglądać, gdyby do enigmatycznych tekstów Wież w tle zamiast wizualizacji (których też zresztą zabrakło) pląsały orientalne panie z Violet Tribe.
Występ Wież był jednak wyjątkiem od reguły. Następujący po nich petersburżanie z Otto Dix mimo charyzmatycznego androgynicznego wokalisty nie porwali. Owszem, pierwsze dwie-trzy piosenki były dość ciekawe, ale później występ stał się bardzo jednostajny. Wizualnie zaś było na co popatrzeć – wokalista zespołu ucharakteryzowany był na komandora Data ze Star Treka i wykonywał robotyczny taniec dostosowany do elektronicznej muzyki Rosjan. Niestety w drugiej połowie odpłynął w pseudofetyszowe rejony i zespół stracił na wyrazistości. Samą końcówkę występu odpuściłem, bo zaczęło mi się zwyczajnie nudzić.
Po Rosjanach na scenie zainstalował się Żywiołak i znów wróciliśmy do nurtu muzycznego. W międzyczasie zapadł zmrok i piosenki zespołu zyskały właściwą oprawę. Był to zdecydowanie jeden z jaśniejszych punktów zarówno piątku jak i całego festiwalu, o czym świadczył wypełniony po brzegi dziedziniec zamku.
Po krótkim (za krótkim!) koncercie Żywiołaka na scenie zapanował większy spokój, za sprawą akustycznego koncertu Faith and the Muse. Mimo całej mojej sympatii do tego zespołu nie mogę zaliczyć tego występu do szczególnie interesujących – wynudziłem się i zacząłem robić się senny, w związku z czym szybko ewakuowałem się w poszukiwaniu jakiegoś pobudzacza, żeby nie przegapić kolejnych dwóch zespołów. Niestety, Szwajcarzy z The Beauty of Gemina również nie zachwycili. Owszem, zagrali solidnie i żywiej od poprzedników, ale wciąż nie było to nic więcej niż przeciętność. Walcząc z coraz bardziej ogarniającą mnie sennością (nieprzespana poprzednia noc, 8 godzin jazdy autokarem z Łodzi itp. atrakcje) musiałem zrezygnować z koncertu Qntal, który startował z dużym opóźnieniem. Opinie na jego temat były różne, podobno mieli jakieś problemy z akustykiem, wiec w sumie nie żałuję.
Sobota – dzień zepsutych coverów
O ile piątkowa pogoda budziła obawy, ze tegoroczny festiwal będzie równie deszczowy jak ten z roku 2007, o tyle sobota je rozwiała. Nad Bolkowem wyszło słońce i powróciły upały. Dało się to we znaki rozpoczynającym tego dnia koncerty Rojanom z Doppelgängera, jak i kolejnym wykonawcom, którzy musieli grać pod coraz bardziej palące słońce.
Niezrażony tym Doppelgänger dał całkiem udany występ, który musiał się spodobać każdemu fanowi klasycznych postpunkowych dźwięków. Podobnie następujący po nich Amerykanie z Christ vs. Warhol, których muzyka kojarzyła się z dokonaniami Siouxsie and the Banshees – oba sety były krótkie (ledwo półgodzinne), ale treściwe i nie pozwalające się nudzić. Niestety, nie można tego powiedzieć o występującym po nich Deviant UK – pan wokalista o ego większym od planety, jak to określił zapowiadacz koncertów nie spisał się. O ile brak umiejętności śpiewania we własnych utworach aż tak nie raził, o tyle zagranie przez tą kapelę Timekillera Project Pitchfork podchodzilo już pod poważną profanację. Na szczęście i ten koncert nie trwał długo a na scenie rychło zainstalował się Theatres des Vampires. Ponieważ zdecydowanie nie gustuję w muzyce tego typu i nie robi na mnie wrażenia podpalanie książek i wylewanie na siebie sztucznej krwi, ewakuowałem się spod sceny dość szybko.
Wróciłem dopiero w połowie występu The Cassandra Complex i muszę przyznać, że "dziadki" sprawiły miłe wrażenie, a ich wokalista całkiem sprawnie komunikował się z publicznością, szybko zdobywając jej sympatię. Reszta muzyków okazała się równie sympatyczna i kontaktowa, co pokazała niedługo później na rynku, bez żadnego problemu czy gwiazdorstwa rozmawiając z ludźmi, dając sobie zrobić fotkę czy po prostu uśmiechając się i machając do ludzi.
Po w miarę szybkim przestawieniu gratów na scenie pojawił się Alec Empire i towarzysząca mu Nic Endo. Tutaj mała dygresja – uwielbiam Atari Teenage Riot, lubię solowe dokonania Aleca, ale bałem się, czy będzie pasował do festiwalu i czy da radę zainteresować publiczność. No więc dał. Więcej – zmiótł publikę z powierzchni ziemi, zmasakrował i pozamiatał. Nie było żadnego ale, a ściana dźwięków zrobiła swoje. Pod koniec Alec wyruszył w tłum, zastosował jedyny na festiwalu stage diving i podbił zgromadzoną publiczność. Jak już napisałem wcześniej – Alec pozamiatał i zostawił nas wszystkich słyszących dłuższy czas jak przez ścianę. Ale to nic, koncert był po prostu świetny.
Po dynamicznym, noisowym koncercie dawnego lidera ATR postanowiłem zupełnie zmienić klimat i poszedłem do Starego Kina na Job Karmę. Wydatnie pomógł mi w tym następny zespół występujący na dużej scenie zamku, czyli The Eden House, który dla mnie był po prostu przepotwornie nudny. Wybór okazał się bardzo trafny – panowie zagrali pięćdziesięciominutowy set okraszony bardzo interesującymi filmowymi miniaturami. Mógłbym nawet ten występ nazwać niemal relaksującym, gdyby nie niepokojąca wymowa filmów i zagranych utworów. Szkoda tylko, że nieco szwankowała akustyka, ale to bardziej wina miejsca, niż zespołu.
Po powrocie na zamku zastałem włoską legendę (znów cytat z pana zapowiadacza), czyli Kirlian Camera. Legenda jak legenda – zagrali niezły koncert, serwując przy okazji cover Hymnu Ultravox. Niestety, pośliznęli się na tym mocno, bo odzierając piosenkę z szybkich, rytmicznych zwrotek i pozostawiając tylko patetyczny refren, w dodatku zagrany wręcz symfonicznie, wyjęli piosenkę z nawiasu umowności i wyszedł im patetyczny koszmarek. Na szczęście własne kompozycje zespołu jakoś to zatarły, a żywiołowość wokalistki przeważyła jednak ocenę na całkiem spory plus. Niestety, nie mogę tego powiedzieć o następnym headlinerze, czyli And One. Najpierw panowie schowali się za siatką, żebyśmy przypadkiem za wcześnie nie zauważyli wystroju sceny (jakby było co ukrywać...), a potem zapodali piosenki kojarzące się bardziej z wiejską dyskoteką, niż gotyckim festiwalem. Jakby tego było mało, na plejlistę wciągnęli pitchforkowego Timekillera i była to porażka jeszcze większa niż w wykonaniu Deviant UK. Coup de grace był zaś dla mnie cover Sun always shines on TV A-Ha – zanim skończyli, byłem już na rynku.
Niedziela – więcej szatana, mniej pierdolenia
Niedzielne koncerty otworzył rodzimy The Proof – koncert dali fajny, ale mnóstwo stracili grając w pełnym słońcu. Myślę, że w klubie albo na małej scenie w piątek wypadliby lepiej, a tak jednak koncertu nie mogłem zaliczyć do satysfakcjonujących. Po nich zagrali Czesi z Alvarez Perez, z bardzo sympatyczną panią wokalistką i basistką na czele. W zasadzie tylko dla niej przestałem ten koncert, bo było mi żal wychodzić – muzyka zaproponowana przez zespół zupełnie mi nie leży, choć muszę docenić zaangażowanie i warsztat. Publiczność również to doceniła, nagradzając zespół sporymi brawami. Bardziej gitarową część programu zamykali weterani z Daimonion, pamiętający jeszcze pierwsze edycje festiwalu w Grodźcu. Fajnie, że zagrali i fajnie, że oprócz staroci pokazali się z nowym repertuarem, który zamierzają niedługo wydać na płycie. Koncert bardzo mi się spodobał, ale niestety znów zaszkodziło słońce, które się rozochociło i zamieniło scenę w skwierczącą patelnię. To było zresztą powodem mojej pośpiesznej ewakuacji z zamku zaraz po końcu występu Daimoniona – zresztą następujący po nich Noisuf-X absolutnie nie należy do moich faworytów, bardziej przypominając mi dźwiękowo snopowiązałkę w polu niż normalny zespół. Podobnie jak ja sądziła też reszta publiczności poprzednich koncertów – przy wyjściu dało się zauważyć, że czarni wychodzą, a fluorescencyjni wchodzą. W tym roku zresztą nasi odblaskowi przyjaciele nie mieli zbytnio czego szukać na zamku i kryli się raczej po ciemnych klubach. Trochę szkoda, bo zamek z tego powodu stracił na kolorycie, a i w ciemności nie było się na kogo orientować.
Wróciłem na zamek na samym początku normalnego występu Faith and the Muse, wzmocnionego muzykami Christ vs. Warhol. I znów moje uczucia były mieszane. Owszem, gdy się już rozpędzili, to dawali czadu i bawiłem się świetnie. Ale co z tego – krótkie momenty rozpędzenia były poprzedzielane długimi wstępami i interludiami. Krótko mówiąc – żeby satysfakcja była pełna, potrzeba było więcej szatana, a mniej pierdolenia... Co ciekawe, największą dawkę szatana zapewniła nam Anne Clark, choć na początku wcale się na to nie zanosiło. Pierwsze dwa-trzy kawałki było dość wolne, ale potem zespół towarzyszący śpiewającej poetce się rozkręcił i rozbujał cały zamek. Sama Anne była bardzo statyczna, nie wdzięczyła się do publiczności, nie skakała, nie wylewała na siebie krwi czy czego tam jeszcze, ale i tak zaczarowała publiczność. Niektórzy pod koniec mieli łzy w oczach, wielu było wzruszonych, jeszcze więcej po prostu bardzo zadowolonych. Dla mnie był to bezapelacyjnie najlepszy koncert dnia i kto wie, czy nie całego festiwalu (choć nadal uważam, że Alec Empire jest bogiem i basta).
Po Anne Clark wystąpił znany nam wszystkim Clan of Xymox. Clan jest jak koń – każdy wie jaki jest i każdy wie, czego się po nim spodziewać. Ja liczyłem, że dostanę kolejny koncert typu the best of, uzupełniony okazjonalnymi thank you i thank you very much i dwoma bisami. Jak się okazało, niekoniecznie miałem rację – Clan zagrał więcej nowych utworów, niż starych a bis był tylko jeden (Louise i A day). Zabrakło drugiego bisu i Back door oraz Muscoviet Mosquito – granda! Zasadniczo tutaj nie popisali się trochę organizatorzy – po Clanie grał już tylko Behemoth i nie byłoby strasznym problemem, gdyby Clan ten dodatkowy bis zagrał. Niestety nic z tego. Dołączając do tego problemy z głosem Ronny’ego i brak drugiego gitarzysty otrzymałem najgorszy w swoim życiu koncert Xymoxa. A szkoda, bo lubię i cenię tą kapelę i wiem, że mogło być znacznie lepiej. W tym momencie skończył się zresztą dla mnie festiwal, bo co jak co, ale Behemoth to nie jest zespół, który mi w jakikolwiek sposób odpowiada, a słynna kaka demona zupełnie mnie nie nawilża.
Kończąc już tą przydługą opowieść - festiwal mogę uznać za całkiem udany. Dużo miłych niespodzianek sprawiły mi zespoły, których nie znałem, nieco zawiodły te, które znałem, a najlepiej wypadli ci, którzy w nurcie dark/independent siedzą tylko jedną nogą, jak Anne Clark, albo wcale, jak Alec Empire. Fajnie, że było sporo zimnej fali i gitarowego grania, mniej fajnie, że nie było dobrego elektronicznego zespołu, bo za takie przy całej dozie dobrej woli trudno uznać And One czy Noisuf-X. Zupełną pomyłką był też Behemoth, ale to już temat na osobną opowieść.
Dobrze sprawdziła się mała scena – grające na niej zespoły zdołały wypełnić wewnętrzny dziedziniec zamku i miało się poczucie, że gra się przy pełnej widowni. Taka sama ilościowo publiczność ginęłaby pod sceną główną. Kto wie, czy dzienne koncerty rozpoczynające kolejne festiwalowe dni nie powinny odbywać się właśnie na małej scenie. Przy okazji uniknęło by się problemów z palącym słońcem. Fajnym pomysłem była też towarzysząca imprezie książeczka z rozkładem jazdy i krótkimi wywiadami z grającymi na festiwalu artystami - było co poczytać w przerwach między koncertami i nie trzeba było biegać, żeby sprawdzić co gra i o której. Poprawiła się także punktualność - słynne bolkowskie obsuwy już nie straszyły tak, jak kiedyś.
Zabrakło mi za to na samym zamku jakichś pokazów – wiem, że odbywały się w klubach, ale szkoda, że choć jeden nie odbył się na samym zamku. Przykładowo taki fire show Chimery mógł się odbyć w piątkowy wieczór pod dużą sceną i myślę, że przyciągnąłby znacznie więcej osób niż w klubie.
Było dobrze, mogło być lepiej. Ale i tak satysfakcja jest.
Ps - ponieważ do tej pory jeździłem na Castle Party z zadziwiającą trzyletnią regularnością (2004, 2007 i 2010), pozostaje mi tylko mieć nadzieję, że CP 2013 będzie równie udane, o ile po drodze przetrzymamy koniec świata pod koniec roku 2012. Czego sobie i pt. Czytelnikom życzę.
Ach, i jeszcze jedno. Mogliśmy się podśmiewać, że największą atrakcją tegorocznego Castle Party była Doda, ale organizatorzy powinni to przemyśleć, szczególnie że sami w książce o festiwalu przyznawali, ze raz już taką pomyłkę popełnili. Było to w roku 2003, a pomyłka nazywała się Sweet Noise. Szkoda, że o wnioskach zapomniano niedługo po tej rozmowie i przytrafiła nam się znowu kaka demona.
Description: |
|
Filesize: |
4.05 KB |
Viewed: |
13205 Time(s) |
|
|
|