Od momentu zakończenia pierwszej imprezy sygnowanej logiem
Love Industry nie minęło jeszcze 12 godzin, a ja już piszę relację z tego wydarzenia - dość to dla mnie niezwykłe, ale czasem tak trzeba, choćby po to, żeby nie zapomnieć tego, co się układało w głowie podczas powrotu nocnym autobusem czy usiłując dobrnąć do domu na końcu świata...
Przede wszystkim muszę podziękować
Maćkowi Werkowi za to, że mu się w ogóle chce - prowadzić wytwórnię muzyczną, wyszukiwać stare i nowe zespoły, produkować je i wreszcie promować, choćby w ten właśnie sposób jak wczoraj. Podziękowania należą się też wszystkim tym, którzy go w tym dziele wspierają - w tym roku kupiłem około 10 nowości płytowych, z czego aż 6 zostało wydanych przez Love Industry - to o czymś świadczy...
Ale przejdźmy do rzeczy - sam wieczór rozpoczął się bardzo sympatycznie (choć ze zwyczajowym poślizgiem) od występu
Wańki Wstańki & The Ludojades - kapeli, która nigdy nie doczekała się szerszej popularności, choć na pewno na to zasługiwała. (więcej o Wańce
tutaj). Kapela prowadzona przez Krzysztofa "Bufeta" Barę i Piotra "Mizernego" Liszcza powstała jako side-project i odskocznia od dużo mroczniejszego i poważnego w swym przesłaniu
1984. Co ciekawe, zespół przetrwał do dnia dzisiejszego i w tym roku doczekaliśmy się pierwszego od ośmiu lat długogrającego wydawnictwa Wańki - albumu zatytułowanego
Rzeczniepospolita. I ten własnie album kapela ogrywała na koncercie, proponując jego nieco brudniejszą i agresywniejszą wersję. Osobom wcześniej Wańki nie znającym mógł ten koncert wydać się podobnym do dokonań również pochodzącej z Podkarpacia grupy KSU - szczególnie w tych bardziej ludycznych momentach, takich jak zamykający koncert
Leżajski Full - skądinąd znana pieśń pijacka... Tym niemniej Wańka prezentuje bardziej wyrafinowany humor niż wspomniane KSU i nie wydaje się być ograniczona w żaden sposób obraną konwencją. Zespół zapewnił nam około godziny bardzo godziwej rozrywki i pozostawił publicznosć w bardzo dobrych nastrojach. Szkoda tylko, że Wańka nie zagrała bisu - ale przed nami były jeszcze 2 zespoły, więc mogły być problemy z czasem.
Kolejnym zespołem który się zaprezentował na scenie był poznański
Orchid. To młoda (przynajmniej w porównaniu z pozostałymi zespołami grającymi wczorajszego wieczoru) formacja, z dość ciekawym składem (2 gitary, bas, perkusja, klawisze i pani za mikrofonem wbrew pozorom oddająca obowiązki głównej wokalistki pani grającej na klawiszach). Grupa zaproponowała muzykę na wskroś brytyjską - gdyby mieli szczęście urodzić się w Anglii, zapewne byliby już na całkiem wysokiej pozycji w NME charts - ale niestety, mieszkają w Polsce i mogą zapomnieć o pozycji, którą mogliby osiągnąć za granicami naszego pięknego kraju. Tak czy inaczej było nam dane wysłuchać również okołogodzinnego występu i z żalem muszę stwierdzić, że nie do końca był on udany. Tzn. pod względem wykonawczym wszystko było ok, ale czasami bywało nudno (szczególnie pod koniec). Niestety,
Orchid nie ma żadnej piosenki, która by się bardziej wyróżniała, przykuwała uwagę na dłużej - może poza
Baby, you will go to hell. Mimo niewielkiej odległości czasowej nie potrafię sobie przypomnieć żadnej melodii spośród tych, które usłyszałem - a to już niedobrze. Mimo to uważam, że warto się zespołowi przyjrzeć i poczekać na pełnowymiarowy debiut (zepewne pod szyldem Love Industry) - dopiero wtedy bedzie można ocenić, na co naprawdę zespół stać.
Gwiazdą wieczoru było
1984 - i tu niestety spotkał mnie zawód największy - zespół zagrał krótko, najkrócej ze wszystkich, jakby od niechcenia, bez żaru... Być może miałem zawyżone wymagania, ponieważ nigdy wcześniej jeszcze nie byłem na ich koncercie (zresztą poprzedni koncert formacji w Łodzi odbył się... 15 lat temu), być może tak to właśnie wygląda... Ale mimo to uderzyło, gdy Mizerny po odśpiewaniu pierwszych wersów
Człowieka zniknął za sceną, pozostawiając Tutę samego, aby powrócić pod sam koniec piosenki tylko po to, żeby powiedzieć, że to już koniec koncertu. Po czymś takim miałem ochotę wyjść bez oglądania się za siebie.
Ja rozumiem, że można się było złościć, ze przyszło tak mało osób (w porywach 40), że większość z nich weszła na zaproszenia, ale chyba można to wyrazić nieco inaczej. O ile o to właśnie w ogóle chodziło... Bardzo lubię muzykę
1984, ale gdy będą znów gdzieś grali, 3 razy sie zastanowię, czy warto wydać pieniądze...
Podsumowując - pierwsze koty za płoty - mam nadzieję, że Maciej Werk się nie zrazi i zorganizuje kolejną edycję
Love Industry Day - oby tym razem z większym sukcesem frekwencyjnym.
www.loveindustry.pl
www.orchid.end.pl
www.wankawstanka.com
www.1984.serpent.pl