Myst :: Dodheimsgard - 666 International (1999)
Mój pierwszy kontakt z Dodheimsgard to rok 1996 i płyta Monumental Possession – nic ponad przeciętny black metal. A byłby przeciętny na wskroś, gdyby nie ostatni utwór – elektroniczno ambientowy „The Ultimate Reflection”. Wówczas jednak nie zwróciłem na to specjalnej uwagi. Dopiero gdy w moje łapska wpadł 666 Internationalolśniło mnie! – Tamten utwór był zwiastunem ogromnego potencjału tej kapeli!
Ale cóż takiego otrzymujemy na tym albumie? – Ano blisko 50 minut electroniczno – metalowego gwałtu na niespodziewającym się niczego umyśle! Już rozpoczynający płytę utwór „Shiva Interfere” daje wiele do myślenia: kilkusekundowy wstęp na klawiszach przechodzący w potworną blackmetalową łupankę, aby nagle uspokoić się nieco i zamienić w mechaniczny, niemal robotyczny beat podpierany gitarami z dosyć obłąkanym wokalem, który ni to krzyczy, czasem melodeklamuje, znów to zawyje jak potępieniec lub zaśmieje się jak wariat. Po nim następuje „Ion Storm” – jak dla mnie najlepszy utwór na tej płycie – genialny beat, porażające gitary miejscami przechodzące w blackowy blast i podkreślone automatem perkusyjnym. Ma to taki ładunek ekspresji i jakiegoś takiego nerwa; zdaje się pędzić do przodu bez opamiętania! Po nim pojawia się „Carpet Bombing”: no jak na „nalot dywanowy” to panowie zafundowali prawdziwe zdziwienie swoim słuchaczom – dwuminutowy przerywnik grany na samym pianinie, jakby dla zaczerpnięcia oddechu po blastowym początku płyty. „Regno Potiri” to już zupełnie inna bajka – totalnie odjechany industrial, jakby powolny, jakby skradający się w czeluściach dawno opuszczonych fabryk. I wszystko było by w porządku, gdyby nie ten niepokojący, opętany, obłąkany wokal! Cudo! „Final Conquest” to chyba najbardziej monotonny utworek na płycie, ale wcale nie jest zły przez to, w kilku momentach zaskakuje – zwłaszcza wokal. No i pod koniec rozpędza się, jakby miał wejść w warp3 przy dźwiękach rodem z „Koszmaru z Elm Street”. Po czym mamy znów krótki przerywnik fortepianowy, aby po jego wysłuchaniu uderzyły nas znowu beaty i blasty z piekła rodem! Końcowy „Completion” jest zwieńczeniem całości dzieła – porażający jak podłączony do wysokiego napięcia, nie dający spokoju, przejmujący i nieprzewidywalny. Tym razem wokal na pełnym przesterze i w tle tych opętanych gitarowych riffów i pisków pobrzmiewa pianino jakby odbicie z innego czasu i świata.
Sumując, czegoś takiego po Norwegach bym się nigdy w życiu nie spodziewał. Za każdym razem słuchając tej płyty mam wrażenie, że słucham ją po raz pierwszy. Jest tak zaskakująca i nieprzewidywalna, tak nieokreślona a jednocześnie mocno stojąca na nogach... jednak jakby każda z nich osadzona była w innym świecie. Mnóstwo tutaj metalu, ale takiego zupełnie mechanicznego; nazwać tę muzykę „industrialną” było by krzywdzące dla geniuszu jej twórców. Nazywając ją „electro” też nie oddalibyśmy w pełni jej duszy. Bo wbrew jej całkowitemu odhumanieniu ta muza ma duszę, i to jaką! Trzepocącą, próbującą się wyrwać z tego koszmaru a jednak nierozerwalnie z nim związaną – to jakby dusza masochisty, który napawa się swoim bólem i lękiem, to jak koszmar paranoika na silnych psychotropach. Bez wątpienia jednak płyta ta jest przeznaczona dla bardzo wymagających słuchaczy o otwartych umysłach.
Aha, byłbym zapomniał... po zakończeniu płyty małe zdziwienie: jest jeszcze jeden utwór, trwający blisko półtorej minuty, po czym następuje dziesięciominutowa cisza... znamienne...
9/10
Komentarzy: 0 30.08.04 - 06:11